Pewnego dnia Luke Sullivan, copywriter agencji Fallon McElligot, wracał zły z beznadziejnego spotkania, na którym klient odrzucił kolejny zestaw jego pomysłów. Kiedy tak siedział użalając się nad sobą i popijając kawę w komfortowym, klimatyzowanym przedziale wagonu pierwszej klasy, jego pociąg przejeżdżał koło fabryki, przy której krzątał się szary tłumek wymęczonych, zniechęconych i przytłoczonych codziennością robotników. Wtedy Sullivan spokorniał. Przypomniał sobie, że przecież on sam jutro znów będzie siedział w swoim wygodnym biurze z nogami na biurku, „biorąc pieniądze za myślenie. Za nic więcej. Po prostu za myślenie”. „W tej branży dostaje się mnóstwo pieniędzy. – pisze Sullivan w swojej książce „Jak robić świetne reklamy” – Nigdy nie trzeba dźwigać ciężarów. Człowiek nie ma nigdy brudnych paznokci ani bólu pleców, kiedy wraca do domu. Ludzie utalentowani to szczęściarze. Ci, co dostali się do branży, to szczęściarze”.
No właśnie. Dostać się do branży…
Były czasy, kiedy chcąc dostać pracę w agencji reklamowej, wystarczało znać angielski. Potem było już trochę trudniej, ale agencje wciąż brały na siebie rolę szkół, przyjmowały ludzi „z ulicy” i uczyły ich, poświęcając im czas, wysyłając na drogie, zagraniczne szkolenia, jednym słowem inwestując w nich. Teraz jest już dużo gorzej. Rzadko która agencja może sobie pozwolić na poświęcanie juniorom tyle czasu, ile naprawdę trzeba, a pieniędzy na szkolenia też jest mniej. Z drugiej strony nikt nie lubi kupować kota w worku. Szefowie działów, zanim zatrudnią delikwenta, chcą wiedzieć, na co go stać, chcą zobaczyć jego portfolio.
No tak, tylko skąd je wziąć, skoro nigdy nie pracowało się w reklamie?
Można próbować bez portfolio. Na przykład zaczynając jako stażysta. Często jednak nikt nie ma czasu nieszczęsnego stażysty uczyć i może się okazać, że spędzi staż robiąc przysłowiową kawę i przycinając boardy. Można zacząć jako recepcjonista i czekać, aż zwolni się miejsce w kreacji. Istnieje jednak ryzyko, że niedoszły kreatywny/strateg/account tak bardzo spodoba się na recepcji, że nikt nie będzie chciał zmienić mu stanowiska. Można freelansować. Jeśli jednak freelancer niewiele umie (a niby skąd ma umieć, skoro nigdy nie pracował w agencji?), istnieje duże ryzyko, że jego prace wylądują w koszu i z upragnionego angażu nici. Zdesperowany kandydat na pracownika działu kreacji może też nieproszony zasypywać agencje swoimi pomysłami na ulepszenie istniejących reklam. Jeśli jednak niewiele umie, patrz wyżej.
Można wreszcie spróbować uczyć się w szkole reklamy. Ale uwaga. Nie wszystkie szkoły dadzą człowiekowi narzędzia, bo nie wszystkie szkoły uczą samego zawodu. Większość szkół uczy o zawodzie, tzn. uczy o reklamie zamiast uczyć samej reklamy. Różnica jest mniej więcej taka, jak między szkołą teatralną a teatrologią. Jeśli już ktoś zdecydował się na szkołę reklamy, powinien wybrać taką, która zapewni mu „teczkę”. Powinien pójść do zawodówki, w której będzie praktykował pod opieką praktyków, ludzi z branży. Pod ich kierunkiem zrobi swoje pierwsze portfolio. Swoją wizytówkę. Swoją przepustkę do agencji reklamowych.
Na świecie jest wiele szkół reklamy, ale w branży liczą się tylko niektóre. Te, których studenci zdobywają większość nagród na festiwalach Clio, One Show, D&AD i bez problemu znajdują zatrudnienie w sieciowych agencjach. Są to szkoły, które łączą naukę z praktykami w agencjach. A przede wszystkim rezygnują z nauczycieli akademickich na rzecz praktyków. W szkołach tego typu uczysz się reklamy od copywriterów, art directorów, strategów, accountów z najlepszych agencji. Poznajesz ich osobiście. Pracujesz na prawdziwych briefach dla prawdziwych klientów.
W krajach, w których reklama ma więcej niż dwadzieścia parę lat, nikt nie ma wątpliwości: teoretyk nie wykształci praktyka .
Jeśli więc patrząc w przyszłość widzisz siebie siedzącego z nogami na biurku i „biorącego pieniądze za myślenie”, to masz w zasadzie tylko jedno wyjście: uczyć się reklamy od mistrzów reklamy.
Katarzyna Dragovic, założycielka Szkoły Mistrzów Reklamy